Małgorzata Kubiak, "SCHEISSE ELYSEES", 1996

Chapter IV, an excerpt, p. 62 - 65


*

The rage and wrath inside her made nearly insane. The hangover was demolishing the entire world into the world of aghast panic.

Joyce have seen "A Natural Born Killers", a movie, Joyce wanted a quick life they had, she wanted the love, she wanted it all, OK, she did not want to kill, but she wanted - to drive carelessly through the earth, dancing a top of a pink cabriolet at every single stop. She wanted kisses and fuck and love acts, she wanted it from the front and from the back, she wanted to marry a top of the hill or bridge and change the rings and cut the wrists, OK may be not wrists, but flesh and make the blood coagulate with him - she loved. The beloved one. The beloved ones. The men she loved never acted like that, never really acted as men, still Crimson got closest to dream. She shouldn´t forget.

An old man entered a cafe´ she sat at, alone. He looked at Joyce, with such mercy that her eyes filled immediately with tears, she badly needed to soften her iron veins, she badly needed to CRY. She yearned an oblivion. The man on the opposite side of the street was packed in some kind of a hot pack, knighted hat covered his bald head, leaned at the electricity stalk and fumbled for a cigarette. Joyce wanted both things at the same time. To be cool and humble and wanted to be crazy, endlessly. The man was Black, very black and old. Very old. She sat there like a monument to be watches, while she watched inside herself and watched outside, nothing would escape her aimed attention. She drew the men´s eyes towards herself without a stop, being the loneliest on earth at this very spot. Her nails were bright pink. A piano plaid this fucking sorrow once more. A Black man wore his huge leather hat with glare, his eyes did the same, sucking on his cigarette slowly walked to the other side. Joyce had mixed feelings about SF, actually they two had some good time, Agr even shaved her pussy once and fucked her really wild from behind, but every day she wanted more, she wanted something new. Their hearts glared with rage. She drunk her tea, it smelled herbs, she wanted ordinary black perfumed tea, this town was a freak-health spot and she was not of this kind at all. A tall Mex passed by holding into his plastic cup, looking into it, counting the coins inside without touching them and without moving his stubborn stroke mouth. A White man sat into his Jaguar and drove off zipping on his belt first and smiling too his playmate girl on his right. The sun shone deep crimson through his ears. Joyce put herself a question
- our life, does it make sense? -
the curtains in the house opposite were deep golden, they glared in the sun blowing wildly in the wind. An old man in a cute red cap carried a big grey suitcase, someone parked a bicycle upside down
- this street does it make sense? -
the sun glared into Joyce eyes from the passing car, two Mex kids were into some business on the other side, the old man in the hat appeared again this time running, the light dimmed the side walk slowly into the dusk. The couple on the other side were in love, the sun beams were breaking in a tall girl´s long, thick reddish hair. Her man was huge and they both content, Brooklyn´s type of jazz in a flashy Hollywood´s arrange was making Joyce nearly crazier, the saxophone cried spasms. A small man with a grey beard looked deliberately under her dress, she did not move, he was fingering on some kind of a bird food. Joyce waited for him to spread his wings and flap, his pale powerless mouth turn nub and chirp. He stared under her skirt, flushing tiny beads of a food through his thin fingers, she did not bring her legs together, his eyes were sorrowful. A man in the wheelchair swung inside the cafe´ to give her a fast glare and swung out. The sun was about a sat down, swinging music glared into Joyce´s lonely heart, the boy outside had a green hair and his girl none. They both had a lot of pierced rings everywhere, mostly all over the faces. Cafe´s manager marched gladly next to her, back and forth, sitted in the front window she was a perfect catch, people were streaming in, a little man in a dark blue shirt walked in waving to her wildly,
- the universe runs on love -
was a text written in the rest room in big block red letters, a tired man with monkey face took last puff on his demolished cig and squeezed it down with his shoe.
- only the love conquers hate -
said a "hero" in the latest movie after the killing, shooting, raping, burning, destroying
- o man, this is a sad glare of this life -
pointed Joyce who longed for love at this point like nuts. Someone wrote at the bathroom wall
- I lick your puss, call me -
the number was given.
- fight back -
said an older man T-shirt, he lit a cigarette and went without looking at her. Three men passed the cafe´ for the eight time
- how old are you? -
asked her, one of them
- 21 -
she said, she groovly lied. A girl standing outside was White, wore extremely buggy sloppy clothes, she wore no make up on her smiling face, she had a neat tattoo on her left calf. Joyce needed a tattoo too very much but even more she needed a reason a violent passionate reason for a tattoo. She gave her last 75 cents to a begger explaining to him
- I don´t have more -
disappointing him a lot, looking at him hard and he returning her the look: she had seen him many times on that street. The sun had sat down, the street was cold, she turned malicious moody and pettish, she was forgetting the truth and the truth was forgetting her.

Małgorzata Kubiak, "UDUPIONA ULICA", 1996
Tytuł oryginału: "SCHEISSE ELYSEES"
Tłumaczenie: Małgorzata Kubiak

Fragment rozdziału czwartego, s. 62 - 65.


*

Złość i nienawiść doprowadziły ją niemalże do szaleństwa. Kac zmienił cały świat w świat osłupiałej paniki.

Joyce obejrzała film "Urodzeni mordercy", Joyce też chciała mieć takie prędkie, naładowane życie, chciała mieć miłość, chciała mieć wszystko, OK., nie chciała mordować, ale chciała - jeździć sobie beztrosko po świecie, tańcząc na dachu różowego kabrioletu na każdym postoju. Chciała pocałunków, spółkowania i miłosnych aktów, chciała je z przodu i od tyłu, chciała wyjść za mąż na szczycie góry lub na moście, wymienić się pierścionkami i podciąć nadgarstki, OK. może nie nadgarstki, ale ciało i złączyć krew z tym, którego kochała. Ukochanym. Ukochanymi. Mężczyźni których kochała nigdy tacy nie byli, jakkolwiek Crimson był jej marzeniu najbliższy. Nie powinna o tym zapominać.

Do kawiarni w której siedziała samotnie wszedł stary człowiek. Spojrzał na Joyce z takim współczuciem, że jej oczy wypełniły się łzami, nieznośnie potrzebowała zmiękczyć żelazne żyły, nieskończenie potrzebowała zapłakać. Tęskniła za zapomnieniem. Mężczyzna po przeciwnej stronie ulicy był opakowany w styl ciepłej paczki, dziergany kapelusz okrywał jego łysą głowę, opierał się o latarnię, szukając papierosów po kieszeniach. Joyce chciała obu rzeczy jednocześnie. Być opanowaną i wrażliwą i być nieskończenie szaloną. Mężczyzna był Czarny, bardzo czarny i stary. Bardzo stary. Siedziała tam jak pomnik, jedynie po to, aby ją oglądali, podczas gdy ona była zapatrzona w swoje wnętrze z którego wyglądała na otaczający ją świat, nic ani nikt nie był w stanie oprzeć się jej bacznemu spojrzeniu. Bezustannie przyciągała spojrzenia mężczyzn, będąc najbardziej samotną istotą jaką nosiła ziemia. Miała jaskrawo różowe paznokcie. Ktoś grał na pianinie jeszcze raz tę samą kurewsko smutną melodię. Czarny mężczyzna dumnie nosił swój skórzany kapelusz i jego oko błyszczało równie dumnie, powoli zaciągając się papierosem przechodził na drugą stronę ulicy. Joyce nie była pewna swojej opinii na temat San Francisco, aktualnie bawili się dość dobrze, Agr nawet raz ogolił jej cipkę i pieprzył ją dziko od tyłu, ale każdego dnia chciała coraz więcej lub coś nowego. Ich serca błyszczały złością. Piła herbatę pachnącą ziołami, chciała zwykłej perfumowanej herbaty, całe miasto wydawało się jej zdrowotną kuracją, która była w jej stylu. Wysoki Meksykanin minął ją trzymając się kurczowo swojego plastikowego kubeczka, patrząc do jego środka, licząc w nim uzbierane monety, nawet nie poruszając uparcie zaciętymi ustami. Biały mężczyzna wsiadł do swojego Jaguara i odjechał, zapinając najpierw swój pas, a następnie uśmiechając się do swojej towarzyszki z prawej strony. Słońce przeświecało mu przez uszy ciemną purpurą. Joyce zadała sobie pytanie
- czy nasze życie ma sens? -
firanki w domu po przeciwnej stronie były frapująco złote, silnie rozwiane na wietrze, błyszczały w słońcu. Stary człowiek w zabawnej czerwonej czapce niósł wielką szarą walizkę, ktoś postawił rower do góry kołami
- czy ta ulica ma sens? -
słońce odbijające się od przejeżdżających samochodów raziło ją w oczy, dwoje meksykańskich dzieci załatwiało jakieś interesy po drugiej stronie ulicy, stary człowiek w kapeluszu znów się pokazał, tym razem w biegu, światło zamazywało perspektywę chodnika w zmierzch. Para po przeciwnej stronie była wyraźnie zakochana, promienie słońca załamywały się w ciężkich rudawych włosach wysokiej dziewczyny. Jej facet był wyjątkowo duży i oboje byli bardzo zadowoleni. Rodzaj brooklynowskiego jazzu w wulgarnie efektownej hollywoodzkiej aranżacji doprowadzał ją niemalże do histerii, saksofon wył spazmatycznie. Niewielki mężczyzna z siwą brodą wyraźnie zaglądał jej pod sukienkę, nawet nie drgnęła, facet zajadał coś w rodzaju mieszanki dla ptaków. Joyce czekała aż rozłoży skrzydła i nimi załopocze, zmieni bezsilne usta w dziób i zaświergocze. Gapił się jej pod sukienkę przesiewając cienkimi palcami drobniutkie nasiona jedzenia, nie zsunęła rozkraczonych nóg, miał oczy pełne smutku. Mężczyzna na inwalidzkim wózku wjechał do środka by ją pośpiesznie obciąć i wyjechał. Słońce skłaniało się ku zachodowi, rytmiczna muzyka obcinała ją aż do samego środka osamotnionego serca, chłopiec na zewnątrz miał zielone włosy a jego dziewczyna żadnych. Obydwoje mieli wszędzie całą masę kolczyków, głównie na twarzach. Właściciel kawiarni dumnie maszerował tuż obok niej, w tę i z powrotem, siedząc w wystawowym oknie była bezbłędną przynętą, ludzie coraz to wpadali do środka, niski człowiek w ciemnoniebieskim podkoszulku wszedł machając do niej energicznie,
- napędem wszechświata jest miłość -
było napisane dużymi, czerwonymi literami w toalecie, zmęczony mężczyzna o twarzy małpy sztachnął się ostatni raz mizernym petem, zgasił rozgniatając go butem.
- tylko miłość przezwycięża nienawiść -
powiedział "bohater" w ostatnim filmie, już po zabijaniu, strzelaniu, gwałceniu, paleniu, niszczeniu.
- oh, jest to nieskończenie smutne spojrzenie na życie -
zdecydowała Joyce tęskniąc za miłością jak szalona. Ktoś napisał na ścianie toalety
- chętnie wyliżę ci pipkę, zadzwoń -
podając numer telefonu.
- walcz -
było napisane na podkoszulku starszego pana który zapalił papierosa i wyszedł nie patrząc na nią. Trzech mężczyzn przeszło obok kawiarni już ósmy raz
- ile masz lat? -
zapytał ją jeden z nich
- 21 -
odpowiedziała, poważnie ich okłamując. Biała dziewczyna stojąca nieopodal była ubrana w wyjątkowo niechlujny strój, miała uśmiechniętą twarz bez makijażu, na lewej łydce miała ładny tatuaż. Joyce również chciałaby mieć jakichś tatuaż, ale jeszcze bardziej chciałaby mieć szaleńczy powód by go sobie sprawić. Oddała swoje ostatnie 75 centów żebrakowi, zapewniając go
- więcej nie mam -
rozczarowując go okropnie, spojrzała na niego twardo, on zwrócił jej takie samo spojrzenie; widziała go już tutaj wiele razy. Słońce zaszło, zrobiło się zimno, zrobiła się chorobliwie drażliwa i drobiazgowa, zapomniała o prawdzie a prawda zapomniała o niej.

<<<